Peloponez 2013
Wreszcie dojrzałem do opisania naszej ubiegłorocznej wyprawy na Peloponez. Jak zwykle chciałbym podziękować Kowalowi, gdyż jego opisy nieodmiennie nas inspirują wesoły

Z góry przepraszam za jakość fotek, ale fotograf ze mnie bardzo okazjonalny.



Ten wyjazd był nietypowy. Po pierwsze aż do sierpnia nie mogliśmy się zdecydować, gdzie jedziemy. Najlepszą metodą jest siąść nad mapą i czekać na natchnienie. Natchnienie było stałe i niezmiennie wskazywało Grecję. Ale, dla równowagi, pasowałoby tym razem pojechać do Chorwacji. Tylko, że… nie 'ciągło'. Trochę kombinowałem przy Krk-u, Pasmanie, ale ciągle coś uwierało... to nie było TO!
Z desperacji zaczęliśmy zerkać na Italię, ale ceny nas szybko orzeźwiły.

Przy okazji zmieniliśmy samochód. Strzała była kochana, ale czas już był ją zmienić na coś nowszego. Stanęło na Hyundai i30 1,6 CRDi.

I tak stanęło na Grecji. Tylko, GDZIE jechać?
To byłby nasz czwarty kontakt z ojczyzną Homera. Peloponez? Przecież byliśmy tam dwa lata temu. Na Elafonissos. Tyle, że z wyjątkiem Monemwazji nic nie zobaczyliśmy. A przecież kilka lat temu odgrażałem się, że zobaczę miejsca, których nazwy do dziś mi powodują ciarki na plecach. Stanęło na Grecji.
Miejsce założenia Kwatery Głównej było oczywiste. Okolice Nauplio. Do wszystkich interesujących miejsc blisko. Spanie zaklepaliśmy w Kalimerze.

Kości zostały rzucone.

Ponieważ to nasz kolejny wyjazd w tamtą stronę, więc i działania pachną rutyną. Wyjazd bladym świtem, granica w Barwinku, nocleg w Predejane. Jak zwykle powoli przez Słowację i znacznie szybciej przez Węgry.
Pewnym urozmaiceniem był komunikat, że na M5 jest kolejka. Trochę nas to zaniepokoiło. Nawet zacząłem przemyśliwać, czy nie odbić gdzieś na M6. Nic nie zmieniamy. I dobrze, bo kolejka była i to potworna, ale w kierunku Budapesztu. Kilometrami stały samochody w gigantycznym korku. Na zewnątrz upał, w powietrzu kurz, drogi zastawionej pojazdami nie ma. Od czasu do czasu pokazywał się pustawy odcinek i znowu ta sama polka.
Na granicy z Serbią standard. My płynnie, z drugiej strony na trzech pasach tłum Turków. Kierowcy trąbią, dzieci grają w piłkę, kobiety stoją i gadają. Zarówno Serbowie, jak i Węgrzy mają to gdzieś. Karawana kończyła się tuż przy pierwszej stacji benzynowej.
Zajeżdżam na stację benzynową. Jestem ciekaw spalania, bo jeszcze nie do końca wierzę komputerowi. Ale skubaniec miał rację - 6,8 l/100 km. Strzała spalała mniej o ponad litr na tym samym odcinku, ale dziś pozwalałem sobie na trochę więcej, a i samochód przecież cięższy. Nie jest źle.
Tankowanie, chwila oddechu i jedziemy. Muszę przyznać, że bardzo fajnie się jechało. Droga pusta, asfalt dobry. Skręcam na obleznicę. Fajnie! Rok temu było trudniej. Luksus szybko się kończy, ale nie ma tragedii. Koniec obwodnicy. Jedziemy, jedziemy… mijamy Nisz, Leskowac… koniec autostrady. Ale za to zaczynają się piękne widoki. Stajemy w Predejane. Jak zwykle tłum ludzi, samochodów, a w tle słychać weselisko. Melduję się w recepcji. Jestem pełen podziwu dla pań, które tam pracują. Tłum gości, każdy czegoś chce i to każdy w innym języku, a one to ogarniają. Zostaję zameldowany i skierowany na parking dla gości. Potem kolacja, toaleta i lulu. Internet znowu nie działał. Na mój gust padł im serwer DNS.
Na śniadanie idziemy wcześniej niż rok temu, bo i dystans do przejechania znaczniejszy. Z Predejane mamy ponad 900 km i kilka granic. A w dodatku, gdy tylko wjadę do Grecji to 'ukradną' mi godzinę. W tym roku nie było jajek na słoninie. Szkoda! Ale jajecznica też była niczego sobie i nasyciła Słowianina.
Dajemy gazu. Widać, że Serbowie pracują nad drogą i nawet im to idzie, bo nie ma już tego koszmarnego bajpasa, którym wlekliśmy się rok temu.

Granica. Serbowie od ręki, ale Macedończycy już nie. Tracimy 40 minut. Kolejna granica. Tym razem Macedończycy nie są nami zainteresowani. Do greckiej strażnicy podjeżdża się przez niewielkie wniesienie. I jak dumnie na nie wjechałem to naszym oczom ukazał się TOTALNY ROZGARDIASZ!
Na pewno ponad 100 samochodów kłębiło się nie wiedząc, do której bramki podjechać. W dodatku celnik wyganiał wszystkich, którzy stali do bramki dla EU Citizens. Staję w pierwszej kolejce z kraja i czekam co się będzie działo. Widzę, że poprzedzający mnie zmieniają kolejkę. Pewnie zamknięto bramkę. Ale dlaczego nie robią tego wszyscy? Aaaaaa…. jasne. Tej bramki nie zamknięto, tylko otwarto dwie po lewej stronie. Szybcy ci kierowcy. Już się ustawiła kolejka równa mojej. No to nic nie kombinuję. I tak stoję kilka minut, aż tu puka mi w okno celnik i każe jechać do bramki EU. Warto być w Unii. Przejeżdżamy nawet nie podając paszportów do sprawdzenia. Ot podszedł celnik, zerknął, czy my to my i tyle.

Witaj Grecjo!
Przez Grecję rwiemy z kopyta. Kilometrów ubywa, słońce coraz niżej, ale za to diesel tańszy i rok temu. Spalanie kształtuje mi się na 5,5 l/100 km.

Fajnie!
Zbliżamy się do Aten. Ruch gęstnieje, Grecy coraz ostrzej śmigają. Ja też tak muszę, żeby nie dać się zepchnąć na wolniejsze pasy. Żadna przyjemność. Mijamy Ateny. Kierujemy się na Korynt. Nasza strona pustoszeje, ale do Aten mnóstwo samochodów jedzie. Grecy wracają z weekendu.
Zjeżdżamy z autostrady. Jest godzina 19:30. Już niedaleko.

Argos. Spore miasto, ale w pewnym momencie miałem wrażenie, że nawigacja trochę zdurniała. Podobnie mieliśmy dwa lata temu, gdy nagle skierowała nas z głównej drogi i „przewalcowała” po okolicznych wsiach. Tym razem jechałem… właściwie to nie wiem, jak to opisać. Jakbym przez wieś jechał. Bez chodników, nawierzchnia niezła, ale szału nie ma, jakieś podwórka, warsztaty… Tak było przez dłuższy czas. Jak nam potem wytłumaczono to jest jedna z głównych dróg miasta. Trochę dziwna, ale praktyczna.

Wyjeżdżamy z koniorodnego Argos, mijamy Mili, kierujemy się na Kiveri.
Położenie Kalimery mam zafiksowane na nawigacji, ale na wszelki wypadek od Gospodyni dostałem opis dojazdu: „jak miniecie Mili, to skierujcie się na Kiveri. Będzie przejazd kolejowy i skręcicie w drugą drogę po lewej, wzdłuż kamiennego płotu. Tam do końca i w prawo”. I tak było!
Dokładnie o 20:00 (tak się umówiłem z Gospodarzami) stanęliśmy przed bramą. Nie ma nikogo. Dzwonię, ale nikt nie odbiera. Mała konsternacja. Sami otwieramy bramę i parkujemy na posesji. Nadal cicho i spokojnie. Tylko koty nas oblazły, a było ich tam z 10 sztuk. Kręcimy się to tu, to tam i nie wiemy co robić. W dodatku zrobiło się już całkiem ciemno. Na szczęście zadzwoniła Szefowa. Przepraszała, że ich nie ma, ale coś ich zatrzymało w Sparcie. Kazała iść do naszego apartamentu i się rozgościć. Nie powiem, apartament elegancki. Duży, świetnie wyposażony, taras (byczy) i duży balkon. W wejściach moskitiery.
Wnoszę klamoty na górę i opędzam się od kotów. Co i rusz muszę jakiegoś skubańca wyganiać zza wersalki. Okrutnie namolne i wiedzą, że Polak kota lubi i krzywdy zrobić nie da, a może jakiegoś smakołyka rzuci. Gospodarze prosili potem, żeby kotom jedzenie rzucać tylko w jednym miejscu, bo się bezczelne zrobiły.



Ten łotr był najgorszy. Ukradł mi kawałek konserwy z bułki i zeżarł nie racząc nawet czmychnąc w mysią dziurę ze wstydu.




Codzienne 'pasanie' kotów. Basia to kocia mama.




Zabytek nieskatalogowany, czyli mało istotny




Plażą do starożytnej Lerny tylko 40 minut. Niestety nie było czasu...




Plaża nieduża, ale przyjemna i czysta




Podejrzewam, że to wschód słońca wesoły




Okoliczne góry też ładnie wyglądały.


Od razu wyjaśnię, że nasze życie w Kalimerze wyglądało w ten sposób, że co drugi dzień jechaliśmy z Jarkiem na wycieczkę, a w pozostałe dochodziliśmy do siebie, czyli totalny relax.

Tyle na dziś. W następnym odcinku Mykeny i Nemea.


  PRZEJDŹ NA FORUM